1 - 2 - 3 -
4 - 5 - 6 -
7 - 8
V
- Zdejmij chustkę, Gwynbleidd. Już można. Jesteśmy na miejscu.
Braenn stała po kolana w gęstym kobiercu z mgły. - Duen Canell - wskazała ręką. Duen Canell, Miejsce Dębu. Serce Brokilonu. Geralt był tu już kiedyś. Dwukrotnie. Ale nie opowiadał o tym nikomu. Nikt by nie uwierzył. Kotlina zamknięta koronami wielkich, zielonych drzew. Skąpana w mgłach i oparach bijących z ziemi, ze skał, z gorących źródeł. Kotlina... Medalion na jego szyi drgał lekko. Kotlina skąpana w magii. Duen Canell. Serce Brokilonu. Braenn podniosła głowę, poprawiła kołczan na plecach. - Pójdziem. Daj rączkę, kruszynko. Początkowo kotlina zdawała się wymarła. Otłuszczona. Nie na długo. Rozległ się głośny, modulowany gwizd, a po ledwie zauważalnych stopniach z hub, spiralnie otaczających najbliższy pień, zwinnie zsunęła się smukła, ciemnowłosa driada, ubrana, jak wszystkie, w łaciaty, maskujący strój. - Cead, Braenn. - Cead, Sirssa. Va'n vort meath Eithne a? - Neen, aefder - odparła ciemnowłosa, mierząc wiedźmina powłóczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh? Uśmiechnęła się, błysnęła białymi zębami. Była niezwykle urodziwa, nawet według ludzkich standardów. Geralt poczuł się niepewnie i głupio, świadom, że driada bez skrępowania taksuje go. - Neen - pokręciła głową Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, a vaen meagh Eithne va, a'ss. - Gwynbleidd? - piękna driada skrzywiła wargi. - Bloede caerme! Aen'ne caen n'wedd vort! Tess foile! Braenn zachichotała. - O co chodzi? - spytał wiedźmin, robiąc się zły. - Nic - zachichotała znowu Braenn. - Nic. Pójdźmy. - Och - zachwyciła się Ciri. - Spójrz, Geralt, jakie śmieszne domki! W głębi kotliny zaczynało się właściwe Duen Canell - "śmieszne domki", przypominające kształtem olbrzymie kule jemioły, oblepiały pnie i konary drzew na różnej wysokości, zarówno nisko, tuż nad ziemią, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko - pod samymi koronami. Geralt dostrzegł też kilka większych, naziemnych konstrukcji, szałasów z posplatanych, wciąż pokrytych liśćmi gałązek. Widział ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie było widać. Było ich znacznie mniej niż wtedy, gdy był tu poprzednio. - Geralt - szepnęła Ciri. - Te domki rosną. Mają listki! - Są z żywego drzewa -- kiwnął głową wiedźmin. -Tak właśnie mieszkają driady, tak budują swoje domy. Żadna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rąbiąc je czy piłując. One kochają drzewa. Potrafią jednak sprawić, by gałęzie rosły tak, by powstały domki. - Śliczne. Chciałabym mieć taki domek w naszym parku. Braenn zatrzymała się przed jednym z większych szałasów. - Wejdź, Gwynbleidd - powiedziała. - Tutaj zaczekasz na panią Eithne. Va faill, kruszynko. - Co? - To było pożegnanie, Ciri. Powiedziała: do widzenia. - Ach. Do widzenia, Braenn. Weszli. Wnętrze "domku" migotało, jak kalejdoskop, od słonecznych plam, przeciśniętych i przesianych przez strukturę dachu. - Geralt! - Freixenet! - Żyjesz, niech mnie diabli! - ranny błysnął zębami, unosząc się na posłaniu ze świerczyny. Zobaczył uczepioną uda wiedźmina Ciri i oczy mu się rozszerzyły, a rumieniec uderzył na twarz. - Ty mała cholero! - rozdarł się. - Życia przez ciebie o mało nie postradałem! Och, masz ty szczęście, że wstać nie mogę, już ja bym ci skórę wygarbował! Ciri wydęła usteczka. - To już drugi - powiedziała, marszcząc śmiesznie nos - który chce mnie bić. Ja jestem dziewczynką, a dziewczynek bić nie wolno! - Już ja bym et pokazał... co wolno - rozkaszlał się Freixenet. - Ty zarazo jedna! Eryyll tam od zmysłów odchodzi... Wici rozsyła, cały w strachu, że twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, żeś sama zwiała? Wszyscy wiedzą, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy myślą, że ci... coś zrobił po pijanemu, a potem kazał utopić w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na włosku, a traktat i sojusz z twoją babką diabli wzięli przez ciebie! Widzisz, co narobiłaś? - Nie podniecaj się - ostrzegł wiedźmin - bo możesz dostać krwotoku. Jak się tu dostałeś tak szybko? - Licho wie, większość czasu byłem bez ducha. Wlały mi coś obrzydliwego do gardła. Przemocą. Zacisnęły mi nos i... Taki wstyd, psia mać... - Żyjesz dzięki temu, co wlały ci do gardła. Przyniosły cię tu? - Wlokły na saniach. Pytałem o ciebie, nic nie mówiły. Byłem pewien, żeś dostał strzałę. Tak nagle wtedy zniknąłeś... A ty zdrów i cały, nawet nie w pętach, a do tego, proszę, ocaliłeś księżniczkę Cirillę... Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wszędzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery łapy jak kot. Wiedźmin uśmiechnął się, nie odpowiedział. Freixenet zakasłał ciężko, odwrócił głowę, splunął różową śliną. - Ano - dodał. - I to, że mnie nie dokończyły, też ani chybi tyś sprawił. Znają cię, cholerne dziwożony. Już drugi raz ratujesz mnie z opresji. - Daj pokój, baronie. Freixenet, stękając, spróbował usiąść, ale zrezygnował. - Gówno z mojej baronii - sapnął. - Baronem byłem w Hamm. Teraz jestem czymś w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, byłem. Nawet jeśli wykarabskam się jakoś z tego lasu, w Verden nie ma już dla mnie miejsca, chyba że na szafocie. To spod mojej ręki i straży nawiała ta mała łasica, Cirilla. Myślisz, że co, z fantazji poszedłem samotrzeć do Brokilonu? Nie, Geralt, ja też wiałem, na litość Eryylla mogłem liczyć tylko wtedy, gdybym przyprowadził ją z powrotem. No i nadzialiśmy się na przeklęte dziwożony... Gdyby nie ty, skapiałbym tam, w wykrocie. Uratowałeś mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak słońce. - Przesadzasz. Freixenet pokręcił głową. - To przeznaczenie - powtórzył. - Musiało być w górze zapisane, że się znów spotkamy, wiedźminie. Że to znowu ty uratujesz mi skórę. Pamiętam, mówiono o tym w Hamm po tym, jak zdjąłeś ze mnie tamten ptasi urok. - Przypadek - rzekł zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet. - Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecież gdyby nie ty, do dziś dzień byłbym pewnie kormoranem... - Ty byłeś kormoranem? - krzyknęła Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem? - Byłem - wyszczerzył zęby baron. - Zaczarowała mnie jedna taka... dziwka... Psia jej... Z zemsty. - Pewnie nie dałeś jej futra - stwierdziła Ciri, marszcząc nos. - Na tę, no... mufkę. - Był inny powód - zaczerwienił się lekko Freixenet, po czym groźnie łypnął na dziewczynkę. - Ale co to ciebie obchodzi, ty pędraku! Ciri zrobiła obrażoną minę i odwróciła głowę. - Tak - odkaszlnął Freixenet. - Na czym to ja... Aha, na tym, jak odczarowałeś mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zostałbym kormoranem do końca życia, latałbym dookoła jeziora i obsrywał gałęzie, łudząc się, że uratuje mnie koszulka z pokrzywowego łyka tkana przez moją siostrunię z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomnę tę jej koszulkę, mam ochotę kogoś kopnąć. Ta idiotka... - Nie mów tak - uśmiechnął się wiedźmin. - Chęci miała jak najlepsze. Źle ją poinformowano, to wszystko. O odczynianiu uroków krąży mnóstwo bezsensownych mitów. I tak miałeś szczęście, Freixenet. Mogła kazać ci dać nura we wrzące mleko. Słyszałem o takim wypadku. Nakrycie koszulką z pokrzywy, jakby na to nie spojrzeć, jest mało szkodliwe dla zdrowia, nawet jeśli mało pomaga. - Ha, może i prawda. Może za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze była głupia, od dziecka była głupia i śliczna, w samej rzeczy, świetny materiał na żonę dla króla. - Co to jest śliczny materiał? - spytała Ciri. - I dlaczego na żonę? - Nie wtrącaj się, pędraku, mówiłem. Tak, Geralt, miałem szczęście, żeś się wtedy pojawił w Hamm. I że szwagrunio król skłonny był wydać tę parę dukatów, których zażądałeś za zdjęcie uroku. - Wiesz, Freixenet - rzekł Geralt, uśmiechając się jeszcze szerzej - że wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko? - Prawdziwa wersja? - Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesięciu braci. - No nie! - baron uniósł się na łokciu, zakasłał. - A zatem, wliczając Flizę, miało nas być dwanaście sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie była królicą! - To nie wszystko. Uznano, że kormoran jest mało romantyczny. - Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! - baron skrzywił się, macając pierś owiązaną łykiem i płatami brzozowej kory. - W co więc byłem zaklęty, według opowieści? - W łabędzia. To znaczy, w łabędzie. Było was jedenastu, nie zapominaj. - A w czym, do jasnej zarazy, łabędź jest romantyczniejszy od kormorana? - Nie wiem. - Ja też nie. Ale założę się, że w opowieści to Fliza odczarowała mnie za pomocą jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw? - Wygrałeś. A co słychać u Flizy? - Ma suchoty, bidulka. Długo nie pociągnie. - Smutne. - Smutne - potwierdził Freixenet beznamiętnie, patrząc w bok. - Wracając do uroku - Geralt oparł się plecami o ścianę z posplatanych, sprężynujących gałęzi. - Nawrotów nie masz? Pióra ci nie rosną? - Chwalić bogów, nie - westchnął baron. - Wszystko w porządku. Jedno, co mi zostało z tamtych czasów, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego żarcia niż ryba. Czasami z samego rana idę sobie do rybaków, na przystań, a zanim wyszukają mi coś szlachetniejszego, to ja sobie jedną, drugą garść uklejek prosto z sadza, parę piskorzy, jelca albo klenia... Rozkosz, nie żarcie. - On był kormoranem - powiedziała powoli Ciri, patrząc na Geralta. - A ty go odczarowałeś. Ty umiesz czarować! - To chyba oczywiste - rzekł Freixenet - że umie. Każdy wiedźmin umie. - Wiedź... Wiedźmin? - Nie wiedziałaś, że to wiedźmin? Sławny Geralt Riv? Prawda, skąd taki pędrak, jak ty, ma wiedzieć, kto to wiedźmin. Teraz to nie to co dawniej. Teraz jest mało wiedźminów, prawie nie uświadczysz. Pewnie w życiu nie widziałaś wiedźmina? Ciri wolno pokręciła głową, nie spuszczając z Geralta wzroku. - Wiedźmin, pędraku, to ta... - Freixenet urwał i zbladł, widząc wchodzącą do chatki Braenn. - Nie, nie chcę! Nie dam sobie niczego wlewać do gęby, nigdy, nigdy więcej! Geralt! Powiedz jej... - Uspokój się. Braenn nie zaszczyciła Freixeneta niczym więcej oprócz przelotnego spojrzenia. Podeszła od razu do Ciri siedzącej w kucki obok wiedźmina. - Chodź - powiedziała. - Chodź, kruszynko. - Dokąd? - wykrzywiła się Ciri. - Nie pójdę. Chcę być z Geraltem. - Idź - uśmiechnął się wymuszenie wiedźmin. - Pobawisz się z Braenn i młodymi driadami. Pokażą ci Duen Canell... - Nie zawiązała mi oczu - powiedziała Ciri bardzo wolno. - Gdyśmy tu szli, nie zawiązała mi oczu. Tobie zawiązała. Żebyś nie mógł tu trafić, gdy odejdziesz. To znaczy... Geralt spojrzał na Braenn. Driada wzruszyła ramionami, potem objęła i przytuliła dziewczynkę. - To znaczy... - głos Ciri załamał się nagle. - To znaczy, że ja stąd nie odejdę. Tak? - Nikt nie ujdzie przed swym przeznaczeniem. Wszyscy odwrócili głowy na dźwięk tego głosu. Cichego, ale dźwięcznego, twardego, zdecydowanego. Głosu wymuszającego posłuch, nie uznającego sprzeciwu. Braenn skłoniła się. Geralt przyklęknął na jedno kolano. - Pani Eithne... Władczyni Brokilonu nosiła powłóczystą, zwiewną, jasnozieloną szatę. Jak większość driad, była niewysoka i szczupła, ale dumnie uniesiona głowa, twarz o poważnych, ostrych rysach i zdecydowane usta sprawiały, że wydawała się wyższa i potężniejsza. Jej włosy i oczy miały kolor roztopionego srebra. Weszła do szałasu eskortowana przez dwie młodsze driady uzbrojone w łuki. Bez słowa skinęła na Braenn. a ta natychmiast chwyciła Ciri za rączkę i pociągnęła w stronę wyjścia, pochylając nisko głowę. Ciri stąpała sztywno i niezgrabnie, blada i oniemiała. Gdy przechodziła obok Eithne, srebrnowłosa driada szybkim ruchem ujęła ją pod brodę, uniosła, długo patrzyła w oczy dziewczynki. Geralt widział, że Ciri drży. - Idź - powiedziała wreszcie Eithne. - Idź, dziecko. Nie lękaj się niczego. Nic nie jest już w stanie odmienić twego przeznaczenia. Jesteś w Brokilonie. Ciri posłusznie podreptała za Braenn. W wyjścia odwróciła się. Wiedźmin spostrzegł, że usta jej drżą, a zielone oczy szklą się od łez. Nie powiedział ani słowa. Klęczał nadal, pochyliwszy głowę. - Wstań, Gwynbleidd. Witaj. - Witaj, Eithne, Pani Brokilonu. - Ponownie mam przyjemność gościć cię w moim Lesie. Jakkolwiek przybywasz tu bez mojej wiedzy i zgody. Wchodzenie do Brokilonu bez mojej wiedzy i zgody jest ryzykowne, Biały Wilku. Nawet dla ciebie. - Przybywam z poselstwem. - Ach... - uśmiechnęła się lekko driada. - To stąd twoja śmiałość, której nie chciałabym określić innym, bardziej dosadnym słowem. Geralt, nietykalność posłów to zwyczaj przyjęty wśród ludzi. Ja go nie akceptuję. Nie uznaję niczego, co ludzkie. Tu jest Brokilon. - Eithne... - Milcz - przerwała, nie podnosząc głosu. - Kazałam cię oszczędzić. Wyjdziesz z Brokilonu żywy. Nie dlatego, ze jesteś posłem. Z innych powodów. - Nie interesuje cię, czyim jestem posłem? Skąd przychodzę, w czyim imieniu? - Mówiąc szczerze, nie. Tu jest Brokilon. Ty przychodzisz z zewnątrz, ze świata, który mnie nie obchodzi. Dlaczego miałabym tracić czas na wysłuchiwanie poselstw? Czym mogą być dla mnie jakieś propozycje, jakieś ultimatum wymyślone przez kogoś, kto myśli i czuje inaczej niż ja? Cóż może mnie obchodzić, co myśli król Venzlav? Geralt ze zdumieniem pokręcił głową. - Skąd wiesz, że przychodzę' od Venzlava? - To przecież jasne - rzekła driada z uśmiechem. - Ekkehard jest za głupi. Ervyll i Viraxas zbyt mnie nienawidzą. Włości innych z Brokilonem nie graniczą. - Wiesz mnóstwo o tym, co dzieje się poza Brokilonem, Eithne. - Wiem bardzo wiele, Biały Wilku. To przywilej mojego wieku. Teraz zaś, jeżeli pozwolisz, chciałabym załatwić poufną sprawę. Czy ten mężczyzna o aparycji niedźwiedzia - driada przestała się uśmiechać i spojrzała na Freixeneta - jest twoim przyjacielem? - Znamy się. Odczarowałem go kiedyś. - Problem polega na tym - rzekła zimno Eithne - że nie wiem, co z nim począć. Przecież nie mogę go teraz kazać dobić. Pozwoliłabym, by wyzdrowiał, ale stanowi zagrożenie. Na fanatyka nie wygląda. A zatem łowca skalpów. Wiem, ze Ervyll płaci za każdy skalp driady. Nie pamiętam, ile. Zresztą, cena rośnie wraz ze spadkiem wartości pieniądza. - Mylisz się. On nie jest łowcą skalpów. - Po co więc wlazł do Brokilonu? - Szukać dziewczynki, którą powierzono jego opiece. Zaryzykował życiem, by ją odnaleźć. - Bardzo głupio - rzekła zimno Eithne. - To nawet trudno nazwać ryzykiem. Szedł na pewną śmierć, to, że żyje, zawdzięcza wyłącznie końskiemu zdrowiu i wytrzymałości. Jeżeli zaś chodzi o to dziecko, to ono też ocalało przypadkiem. Moje dziewczęta nie strzelały, bo myślały że to puk albo leprekaun. Spojrzała jeszcze raz na Freixeneta, a Geralt zobaczył, że jej usta straciły nieprzyjemną twardość. - No, dobrze. Uczcijmy jakoś ten dzień. Podeszła do posłania z gałęzi. Obie towarzyszące jej driady zbliżyły się również. Freixenet pobladł i skurczył się, wcale nie robiąc się przez to mniejszy. Eithne patrzyła na niego przez chwilę, lekko mrużąc oczy. - Masz dzieci? - spytała wreszcie. - Do ciebie mówię, klocu. - Hę? - Chyba wyrażam się jasno. - Nie jestem... - Freixenet odchrząknął, zakasłał. - Nie jestem żonaty. - Mało obchodzi mnie twoje życie rodzinne. Interesuje mnie, czy zdolny jesteś wykrzesać coś z twoich otłuszczonych lędźwi. Na Wielkie Drzewo! Czyś uczynił kiedy kobietę brzemienną? - Eee... Tak... Tak, pani, ale... Eithne machnęła niedbale ręką, odwróciła się do Ge-raita. - Zostanie w Brokilonie - powiedziała - do pełnego wyleczenia, i jeszcze jakiś czas. Potem... Niech idzie, dokąd chce. - Dziękuję ci, Eithne - skłonił się wiedźmin. - A... Dziewczynka? Co z nią? - Dlaczego pytasz? - driada spojrzała na niego zimnym spojrzeniem swych srebrnych oczu. - Przecież wiesz. - To nie jest zwykłe, wiejskie dziecko. To księżniczka. - Nie robi to na mnie wrażenia. Ani różnicy. - Posłuchaj... - Ani słowa więcej, Gwynbleidd. Zamilkł, przygryzł wargi. - Co z moim poselstwem? - Wysłucham go - westchnęła driada. - Nie, nie z ciekawości. Zrobię to dla ciebie, byś mógł wykazać się przed Venzlavem i odebrać zapłatę, którą ci pewnie obiecał za dotarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz będę zajęta. Przyjdź wieczorem do mojego Drzewa. Gdy wyszła, Freixenet uniósł się na łokciu, jęknął, kaszlnął, splunął na dłoń. - O co tu chodzi, Geralt? Dlaczego mam tu zostać? I o co szło z tymi dziećmi? W co ty mnie ubrałeś hę? Wiedźmin usiadł. - Ocalisz głowę, Freixenet - powiedział zmęczonym głosem. - Zostaniesz jednym z niewielu, który wyszedł stąd żywy, przynajmniej ostatnio. I zostaniesz ojcem małej driady. Może kilku. - Że jak? Mam być... rozpłodowcem? - Nazwij to sobie, jak chcesz. Wybór masz ograniczony. - Pojmuję - mruknął baron i uśmiechnął się obleśnie. - Cóż, widywałem jeńców pracujących w kopalniach i kopiących kanały. Z dwojga złego wolę... Byle mi tylko sił starczyło. Trochę ich tutaj jest... - Przestań się głupio uśmiechać - skrzywił się Geralt - i snuć marzenia. Niech ci się nie roją hołdy, muzyka, wino, wachlarze i rój wielbiących cię driad. Będzie jedna, może dwie. I nie będzie wielbienia. Potraktują całą sprawę bardzo rzeczowo. A ciebie jeszcze bardziej. - Nie sprawia im to przyjemności? Ale chyba nie sprawia przykrości? - Nie bądź dzieckiem. Pod tym względem one niczym nie różnią się od kobiet. Przynajmniej fizycznie. - To znaczy? - Od ciebie zależy, czy będzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, że jej chodzić będzie wyłącznie o efekt. Twoja osoba ma znaczenie drugorzędne. Nie oczekuj wdzięczności. Aha, i pod żadnym pozorem nie próbuj niczego z własnej inicjatywy. - Z własnego czego? - Jeżeli spotkasz ją rano - wyjaśnił cierpliwie wiedźmin - ukłoń się, ale, do diabła, bez uśmieszków czy mrugnieć. Dla driady to sprawa śmiertelnie poważna. Jeżeli ona się uśmiechnie albo podejdzie do ciebie, możesz z nią porozmawiać. Najlepiej o drzewach. Jeśli nie znasz się na drzewach, to o pogodzie. Ale jeżeli ona uda, że cię nie widzi, trzymaj się od niej z daleka. I trzymaj się z daleka od innych driad i uważaj na ręce. Dla driady, która nie jest gotowa, te sprawy nie istnieją. Dotkniesz jej i dostaniesz nożem, bo nie zrozumie intencji. - Obeznanyś - uśmiechnął się Freixenet - z ich obyczajem godowym. Zdarzało ci się? Wiedźmin nie odpowiedział. Przed oczyma miał piękną, smukłą driadę, jej bezczelny uśmiech. Vatt'ghern, bloede caerme. Wiedźmin, cholerny los. Coś ty nam przyprowadziła, Braenn? Po co on nam? Żadnego pożytku z wiedźmina... - Geralt? - Co? - A księżniczka Cirilla? - Zapomnij o niej. Będzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpakuje strzałę w oko własnemu bratu, gdyby spróbował wejść do Brokilonu. - Psiakrew - zaklął Freixenet, krzywiąc się. - Eryyll będzie wściekły. Geralt? A nie dałoby się... - Nie - uciął wiedźmin. - Nawet nie próbuj. Nie wyszedłbyś żywy z Duen Canell. - Znaczy, dziewuszka jest stracona. - Dla was, tak. ![]() ![]() ![]() |