<< Home
1 - 2 - 3 - 4 - 5 - 6 - 7 - 8

VII
- Geralt! Obudź się! Obudź się, proszę!
Otworzył oczy, zobaczył słońce, złoty dukat o wyraźnych krawędziach, w górze, nad wierzchołkami drzew, za mętną zasłoną porannej mgły. Leżał na mokrym, gąbczastym mchu, twardy korzeń uwierał go w plecy.
Ciri klęczała przy nim, szarpiąc za połę kurtki.
- Zaraza... - odkaszlnął, rozejrzał się. - Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?
- Nie wiem - powiedziała. - Obudziłam się przed chwilką, tutaj, obok ciebie, okropecznie zmarznięta. Nie pamiętam, jak... Wiesz, co? To są czary!
- Zapewne masz rację - usiadł, wyciągając sosnowe igły zza kołnierza. - Zapewne masz rację, Ciri. Woda Brokilonu, cholera... Zdaje się, ze driady zabawiły się naszym kosztem.
Wstał, podniósł swój miecz leżący obok, przerzucił paś przez plecy.
- Ciri?
- Aha?
- Ty tez zabawiłaś się moim kosztem.
- Ja?
- Jesteś córką Payetty, wnuczką Calanthe z Cintry. Wiedziałaś od samego początku, kim ja jestem?
- Nie - zaczerwieniła się. - Nie od początku. Ty odczarowałeś mego tatę, prawda?
- Nieprawda - pokręcił głową. - Zrobiła to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko pomogłem.
- Ale niania mówiła... Mówiła, ze jestem przeznaczona. Bo jestem Niespodzianka. Dziecko Niespodzianka. Geralt?
- Ciri - popatrzał na nią, kręcąc głową i uśmiechając się. - Wierz mi, jesteś największą niespodzianką, jaka mogła mnie spotkać.
- Ha! - twarz dziewczynki pojaśniała. - To prawda! Jestem przeznaczona. Niania mówiła, ze przyjdzie wiedźmin, który ma białe włosy i zabierze mnie. A babka wrzeszczała... Ach, co tam! Dokąd mnie zabierzesz, powiedz?
- Do domu. Do Cintry.
- Ach... A ja myślałam, że...
- Pomyślisz w drodze. Chodźmy, Ciri, trzeba wyjść z Brokilonu. To nie jest bezpieczne miejsce.
- Ja się nie boję!
- Ale ja się boję.
- Babka mówiła, ze wiedźmini nie boją się niczego.
- Babka mocno przesadziła. W drogę, Ciri. Żebym ja jeszcze wiedział, gdzie my... Spojrzał na słońce.
- No, zaryzykujmy... Pójdziemy tędy.
- Nie - Ciri zmarszczyła nos, wskazała w kierunku przeciwnym. - Tędy. Tam.
- A ty skąd to niby wiesz?
- Wiem - wzruszyła ramionami, spojrzała na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. - Jakoś... Coś, tam... Nie wiem.
Córka Pavetty, pomyślał. Dziecko... Dziecko Starszej Krwi? Możliwe, ze odziedziczyła coś po matce.
- Ciri - rozchełstał koszulę, wyciągnął medalion. - Dotknij tego.
- Och - otworzyła usta. - Ale straszny wilk. Ale ma kły..
- Dotknij.
- Ojej!!!
Wiedźmin uśmiechnął się. Też poczuł gwałtowne drgnięcie medalionu, ostrą falę biegnącą po srebrnym łańcuszku.
- Poruszył się! - westchnęła Ciri. - Poruszył!
- Wiem. Idziemy, Ciri. Prowadź.
- To czary, prawda?
- Jasne. Było tak, jak się spodziewał. Dziewczynka wyczuwała kierunek. Jakim sposobem, nie wiedział. Ale szybko, szybciej, niż oczekiwał, wyszli na drogę, na widłowate, trójstronne rozstaje. To była granica Brokilonu - przynajmniej według ludzi. Eithne, jak pamiętał, nie uznawała tego.
Ciri przygryzała wargę, zmarszczyła nos, zawahała się, patrząc na rozstaje, na piaszczyste, wyboiste drogi, zryte kopytami i kołami wozów. Ale Geralt wiedział już, gdzie jest, nie musiał i nie chciał polegać na jej niepewnych zdolnościach. Ruszył drogą prowadzącą na wschód, ku Brugge. Ciri, wciąż zmarszczona, obejrzała się na drogę zachodnią.
- Tamtędy idzie się do zamku Nastrog - zadrwił. - Stęskniłaś się za Kistrinem?
Dziewczynka zaburczała, poszła za nim posłusznie, ale jeszcze kilka razy oglądała się wstecz.
- O co chodzi, Ciri?
- Nie wiem - szepnęła. - Ale to zła droga, Geralt.
- Dlaczego? Idziemy do Brugge, do króla Venzlava, który mieszka w pięknym zamku. Wykąpiemy się w łaźni, wyśpimy w łóżku z pierzyną...
- To zła droga - powtórzyła. - Zła.
- Fakt, widywałem lepsze. Przestań kręcić nosem, Ciri. Idziemy, żwawo.
Minęli zakrzaczony zakręt. I okazało się, że Ciri miała rację.
Obstąpili ich nagle, szybko, ze wszystkich stron. Ludzie w stożkowatych hełmach, kolczugach i ciemnosinych tunikach ze złoto-czarną szachownicą Verden na piersiach. Otoczyli ich, ale żaden nie zbliżył się, nie dotknął broni.
- Skąd i dokąd to? - szczeknął krępy osobnik w wytartym, zielonym stroju, stając przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pałąkowatych nogach. Twarz miał ciemną i pomarszczoną jak suszona śliwka. Łuk i białopierzaste strzały sterczały mu zza pleców, wysoko nad głową.
- Z Wypalanek - zełgał gładko wiedźmin, ściskając znacząco rączkę Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co?
- Królewska służba - rzekł ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczył miecz na plecach Geralta. - My...
- Dawaj no go tu, Junghans! - krzyknął ktoś stojący dalej, na drodze. Żołdacy rozstąpili się.
- Nie patrz, Ciri - powiedział Geralt szybko. - Odwróć się. Nie patrz.
Na drodze leżało zwalone drzewo blokujące przejazd plątaniną konarów. Nadcięta i złamana część pnia bielała w przydrożnej gęstwinie długimi promieniami drzazg. Przed drzewem stał wóz nakryty płachtą zakrywającą ładunek. Małe, kosmate konie leżały na ziemi zaplątane w dyszle i powody, naszpikowane strzałami, szczerząc żółte zęby. Jeden żył jeszcze, chrapał ciężko, wierzgał.
Byli tam też i ludzie leżący w ciemnych plamach wsią-klej w piach krwi, przewieszeni przez burtę wozu, pokurczeni u kół.
Spomiędzy zgromadzonych dookoła wozu uzbrojonych ludzi wyszło powoli dwóch, potem dołączył do nich trzeci. Pozostali - było ich około dziesięciu - stali nieruchomo, trzymając konie.
- Co tu się stało? - spytał wiedźmin, stając tak, by zasłonić przed wzrokiem Ciri scenę masakry. Kosooki mężczyzna w krótkiej kolczudze i wysokich butach popatrzył na niego badawczo, potarł trzeszczący od zarostu podbródek. Na lewym przedramieniu miał wytarty i wybłyszczony skórzany mankiet, jakiego używali łucznicy.
- Napad - powiedział krótko. - Wybiły kupców leśne dziwożony. My tu śledztwo czynimy.
- Dziwożony? Napadły na kupców?
- Widzisz przecie - wskazał ręką kosooki. - Nadziani strzałami niby jeże. Na gościńcu! Coraz bezczelniejsze robią się leśne wiedźmy. Już nie tylko w las nie można wejść, już nawet drogą wzdłuż lasu nie można.
- A wy - zmrużył oczy wiedźmin. - Kim jesteście?
- Evryllowa drużyna. Z nastrogskich dziesiątek. Pod baronem Freixenetem służyliśmy. Ale baron padł w Brokilonie.
Ciri otworzyła usta, ale Geralt mocno ścisnął jej rączkę, nakazując milczenie.
- Krew za krew, mówię! - zagrzmiał towarzysz kosookiego, olbrzym w nabijanym mosiądzem kaftanie. - Krew za krew! Tego płazem puścić nie wolno. Najpierw Freixenet i porwana księżniczka z Cintry, teraz kupcy. Na bogów, mścić, mścić, powiadam! Bo jak nie, zobaczycie, jutro, pojutrze zaczną ubijać ludzi na progach własnych chałup!
- Brick dobrze mówi - powiedział kosooki. - Prawda? A tyś, bracie, że zapytam, skąd?
- Z Brugge - skłamał wiedźmin.
- A ta mała, córka?
- Córka - Geralt ponownie ścisnął dłoń Ciri.
- Z Brugge - zmarszczył się Brick. - A to ci powiem, bracie, że to twój król, Venzlav, potworzyce rozzuchwala właśnie. Nie chce z naszym Ervyllem się sprząc, i z Viraxasem z Kerack. A gdyby ze trzech stron na Brokilon pójść, wygnietlibyśmy to plugastwo wreszcie...
- Jak doszło do tej rzezi? - spytał powoli Geralt. - Ktoś wie? Przeżył któryś z kupców?
- Świadków nie ma - powiedział kosooki. - Ale wiemy, co się przydarzyło. Junghans, leśniczy, czyta w śladach niby w księdze. Powiedz mu, Junghans.
- Ano - powiedział ten z pomarszczoną twarzą. - Tak to było: Jechali kupce gościńcem. Najechali na zasiek. Widzicie, panie, w poprzek drogi obalona sosna, zrąbana świeżo. W gąszczu ślady są, chcecie obaczyć? No, a jak kupce stanęli, by drzewo odwalić, wystrzelano ich w try miga. Stamtąd, z zarośli, gdzie owa krzywa brzoza. I tam ślady są. A strzały, baczcie, wszystko dziwożonia robota, pióra klejone żywicą, brzechwy kręcone łykiem...
- Widzę - przerwał wiedźmin, patrząc na zabitych. - Kilku, zdaje mi się, przeżyło ostrzał, ci dostali po gardle. Nożami.
Zza pleców stojących przed nim żołdaków wyłonił się jeszcze jeden - chudy i niewysoki, w łosiowym kaftanie. Miał czarne, bardzo krótko strzyżone włosy, policzki sine od gładko zgolonego, czarnego zarostu. Wiedźminowi wystarczyło jednego spojrzenia na małe, wąskie dłonie w krótkich, czarnych rękawiczkach bez palców, na blade, rybie oczy, na miecz, na rękojeści sztyletów, sterczące zza pasa i z cholewy lewego buta. Geralt widział zbyt wielu morderców, by natychmiast nie rozpoznać jeszcze jednego.
- Bystre masz oko - powiedział czarny, bardzo powoli. - Zaiste, wiele widzisz.
- I dobrze to - rzekł kosooki. - Co widział, niech królowi swojemu opowie, Venzlav wszak ciągle klnie się, że nie trza dziwożon zabijać, bo one miłe i dobre. Pewnikiem chodzi do nich majową porą i chędoży je. Po temu to one może i dobre. Co sami sprawdzim, jeśli którą żywcem weźmiemy.
- A choćby i półżywcem - zarechotał Brick. - No, zaraza, gdzie ten druid? Południe niedługo, a jego ani śladu. Pora ruszać.
- Co zamierzacie? - spytał Geralt, nie puszczając ręki Ciri.
- A tobie co do tego? - syknął czarny.
- No, po co zaraz tak ostro, Levecque - uśmiechnął się brzydko kosooki. - My ludzie uczciwi, sekretów nie mamy. Ervyll przysyła nam druida, wielkiego magika,- który nawet z drzewami potrafi gadać. Ówże poprowadzi nas w las mścić Freixeneta, spróbować odbić księżniczkę. To nie byle szysz, bracie, a karna eks... eks...
- Ekspedycja - podpowiedział ten czarny, Levecque.
- Ano. Z ust mnie wyjąłeś. Tak tedy, ruszaj w swoją drogę, bracie, bo tu wkrótce może być gorąco.
- Taak - rzekł przeciągle Levecque, patrząc na Ciri. - Niebezpiecznie tu, zwłaszcza z dziewczątkiem. Dziwożony tylko czyhają na takie dziewczątka. Co, mała? Mama w domu czeka?
Ciri, trzęsąc się, kiwnęła głową.
- Byłoby fatalnie - ciągnął czarny, nie spuszczając z niej oka - gdyby się nie doczekała. Pewnie pognałaby do króla Venzlava i rzekła: pobłażałeś driadom, królu, i oto proszę, moja córka i mój mąż na twoim sumieniu. Kto wie, może Venzlav wówczas ponownie przemyślałby sojusz z Eryyllem?
- Ostawcie, panie Levecque - warknął Junghans, a pomarszczona twarz zmarszczyła mu się jeszcze bardziej.
- Niech idą.
- Bywaj, malutka - Levecque wyciągnął rękę, pogłaskał Ciri po głowie. Ciri zatrzęsła się i cofnęła.
- Cóż to? Boisz się?
- Masz krew na ręku - powiedział cicho wiedźmin.
- Ach - Levecque uniósł dłoń. - Faktycznie. To ich krew. Kupców. Sprawdzałem, czy któryś nie ocalał. Ale niestety, dziwożony strzelają celnie.
- Dziwożony? - odezwała się drżącym głosem Ciri, nie reagując na ścisk dłoni wiedźmina. - Och, szlachetni rycerze, mylicie się. To nie mogły być driady!
- Co tam popiskujesz, mała? - blade oczy czarnego zwęziły się. Geralt rzucił okiem na prawo, na lewo, ocenił
odległości.
- To nie były driady, panie rycerzu - powtórzyła Ciri.
- To przecież jasne!
- Hę?
- Przecież to drzewo... To drzewo jest zrąbane! Siekierą! A driada nigdy nie zrąbałaby drzewa, prawda?
- Prawda - powiedział Levecque i popatrzył na kosookiego. - Och, jaka mądra z ciebie dziewczynka. Za mądra.
Wiedźmin już wcześniej widział jego wąską, urękawiczoną rękę pełznącą niby czarny pająk ku rękojeści sztyletu. Chociaż Levecque nie odrywał wzroku od Ciri, Geralt wiedział, ze cios będzie wymierzony w niego. Odczekał do momentu, gdy Levecque dotknął broni, a kosooki wstrzymał oddech.
Trzy ruchy. Tylko trzy. Opancerzone srebrnymi ćwiekami przedramię gruchnęło czarnego w bok głowy. Zanim upadł, wiedźmin już stał między Junghansem a kosookim, a miecz, z sykiem wyskakując z pochwy, zawył w powietrzu, rozwalając skroń Bricka, olbrzyma w nabijanym mosiądzem kaftanie.
- Uciekaj, Ciri!
Kosooki, dobywając miecza, skoczył, ale nie zdążył. Wiedźmin ciął go przez pierś, skośnie, z góry w dół, i natychmiast, wykorzystując energię ciosu, z dołu w górę, przyklękając, rozchlastując żołdaka w krwawy X.
- Chłopy! - wrzasnął Junghans do reszty, skamieniałej w zaskoczeniu. - Do mnie!
Ciri dopadła krzywego buka i jak wiewiórka smyknęła w górę po konarach, znikając w listowiu. Leśnik posłał za nią strzałę, ale chybił. Pozostali biegli, rozsypując się w półkole, wyciągając łuki i strzały z kołczanów. Geralt, wciąż klęcząc, złożył palce i uderzył Znakiem Aard, nie w łuczników, bo byli za daleko, ale w piaszczystą drogę przed nimi, zasypując ich kurzawą.
Junghans, odskakując, zwinnie wyciągnął z kołczana drugą strzałę.
- Nie! - wrzasnął Levecque, zrywając się z ziemi z mieczem w prawej, ze sztyletem w lewej ręce. - Zostaw go Junghans!
Wiedźmin zawirował płynnie, odwracając się ku niemu.
- Jest mój - powiedział Levecque, potrząsając głową, ocieraiąc przedramieniem policzek i usta. - Tylko moi!
Geralt, pochylony, ruszył półkolem, ale Levecque nie krążył, zaatakował od razu, dopadając w dwóch skokach.
Dobry jest, pomyślał wiedźmin, z trudem wiążąc klingę zabójcy krótkim młyńcem, unikając półobrotem pchnięcia sztyletu. Celowo nie zripostował, odskoczył, licząc na to, że Levecque spróbuje dosięgnąć go długim, wyciągniętym uderzeniem, że straci równowagę. Ale zabójca nie był nowicjuszem. Zgarbił się i też poszedł półkolem, miękkim, kocim krokiem. Niespodzianie skoczył, zamłynkował mieczem, zawirował, skracając dystans. Wiedźmin nie wyszedł na spotkanie, ograniczył się do szybkiej, górnej finty, która zmusiła zabójcę do odskoku. Levecque zgarbił się, składając kwartę, kryjąc rękę ze sztyletem za plecami. Wiedźmin i tym razem nie zaatakował, nie skrócił dystansu, poszedł znowu w półkole, okrążając go.
- Aha - wycedził Levecque, prostując się. - Przedłużamy zabawę? Czemu nie. Nigdy dość dobrej zabawy!
Skoczył, zawirował, uderzył, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie - górne cięcie mieczem i natychmiast, od lewej, płaski, koszący cios sztyletu. Wiedźmin nie zakłócał rytmu - parował, odskakiwał i znowu szedł półkolem, zmuszając zabójcę do obracania się. Levecque cofnął się nagle, ruszył półkolem w przeciwnym kierunku.
- Każda zabawa - syknął przez zaciśnięte zęby - musi mieć swój koniec. Co powiesz na jedno uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego bękarta. Co ty na to?
Geralt widział, że Levecque obserwuje swój cień, że czeka, aż cień dosięgnie przeciwnika, dając znać, ze ten ma słońce w oczy. Zaprzestał krążenia, by ułatwić zabójcy zadanie.
I zwęził źrenice w pionowe szpareczki, dwie wąziutkie kreski.
Aby zachować pozory, zmarszczył lekko twarz, udając oślepionego.
Levecque skoczył, zawirował, utrzymując równowagę ręką ze sztyletem wyciągniętą w bok, uderzył z niemożliwego wręcz wygięcia przegubu, z dołu, mierząc w krocze. Geralt wyprysnął do przodu, obrócił się, odbił cios, wyginając ramię i przegub równie niemożliwie, odrzucił zabójcę impetem parady i chlasnął go, końcem klingi, przez lewy policzek. Levecque zatoczył się, chwytając za twarz. Wiedźmin wykręcił się w półobrót, przerzucił ciężar ciała na lewą nogę i krótkim ciosem rozrąbał mu tętnicę szyjną. Levecque skulił się, brocząc krwią, upadł na kolana, zgiął się i zarył twarzą w piach.
Geralt powoli obrócił się w stronę Junghansa. Ten, wykrzywiając pomarszczoną twarz we wściekły grymas, wymierzył z łuku. Wiedźmin pochylił się, ujmując miecz oburącz. Pozostali żołdacy również unieśli łuki, w głuchej ciszy.
- Na co czekacie! - ryknął leśnik. - Szyć! Szyć w nie... Potknął się, zachwiał, podreptał do przodu i upadł na twarz, z karku sterczała mu strzała. Strzała miała na brzechwie pręgowane pióra z lotek kury bażanta barwione na żółto w wywarze z kory.
Strzały leciały ze świstem i sykiem po długich, płaskich parabolach od strony czarnej ściany lasu. Leciały pozornie wolno i spokojnie, szumiąc piórami, i wydawało się, że nabierają pędu i siły dopiero uderzając w cele. A uderzały bezbłędnie, kosząc nastrogskich najemników, zwalając ich w piasek drogi, bezwładnych i ściętych, niby słoneczniki uderzone kijem.
Ci, którzy przeżyli, runęli ku koniom, potrącając się nawzajem. Strzały nie przestawały świszczeć, dosięgały ich w biegu, dopadały na kułbakach. Wyłącznie trzech zdołało poderwać konie do galopu i ruszyć, wrzeszcząc, krwawiąc ostrogami boki wierzchowców. Ale i ci nie ujechali daleko.
Las zamknął, zablokował drogę. Nagle nie było już skąpanego w słońcu, piaszczystego gościńca. Była zwarta, nieprzebita ściana czarnych pni.
Najemnicy spięli konie, przerażeni i osłupiali, usiłowali zawrócić, ale strzały leciały bezustannie. I dosięgały ich, zwaliły z siodeł wśród tupu i rżenia koni, wśród wrzasku.
A potem zrobiło się cicho.
Zamykająca gościniec ściana lasu zamrugała, zamazała się, zaświeciła tęczowo i znikła. Znowu widać było drogę, a na drodze stał siwy koń, a na siwym koniu siedział jeździec - potężny, z płową, miotłowatą brodą, w kubraku z foczej skóry przepasanym na skos szarfą z kraciastej wełny.
Siwy koń, odwracając łeb i gryząc wędzidło, postąpił do przodu, wysoko podnosząc przednie kopyta, chrapiąc i bocząc się na trupy, na zapach krwi. Jeździec, wyprostowany w siodle, uniósł rękę i nagły poryw wiatru uderzył po gałęziach drzew.
Z zarośli na oddalonych skraju lasu wyłoniły się małe sylwetki w obcisłych strojach kombinowanych z zieleni i brązu, o twarzach pasiastych od smug wymalowanych łupiną orzecha.
- Ceadmil, Wedd Brokiloene! - zawołał jeździec. - Fśill, Ana Woedwedd!
- Faill! - głos od lasu niby powiew wiatru. Zielonobrunatne sylwetki zaczęły znikać, jedna po drugiej, roztapiać się wśród gęstwiny boru. Została tylko jedna o rozwianych włosach w kolorze miodu. Ta postąpiła kilka kroków, zbliżyła się.
- Va faill, Gwynbleidd! - zawołała, podchodząc jeszcze bliżej.
- Żegnaj, Mona - powiedział wiedźmin. - Nie zapomnę cię.
- Zapomnij - odrzekła twardo, poprawiając kołczan na plecach. - Nie ma Mony. Mona to był sen. Jestem Braenn. Braenn z Brokilonu.
Jeszcze raz pomachała mu ręką. I znikła.
Wiedźmin odwrócił się.
- Myszowór - powiedział, patrząc na jeźdźca na siwym koniu.
- Geralt - kiwnął głową jeździec, mierząc go zimnym wzrokiem. - Interesujące spotkanie. Ale zacznijmy od rzeczy najważniejszych. Gdzie jest Ciri?
- Tu! - wrzasnęła dziewczynka skryta w listowiu. - Czy mogę już zejść?
- Możesz - powiedział wiedźmin.
- Ale nie wiem jak!
- Tak samo jak wlazłaś, tylko odwrotnie.
- Boję się! Jestem na samym czubku!
- Złaź, mówię! Mamy ze sobą do porozmawiania, moja panno!
- Niby o czym?
- Dlaczego, do cholery, wlazłaś tam, zamiast uciekać w las? Uciekłbym za tobą, nie musiałbym... Ach, zaraza. Złaź!
- Zrobiłam jak kot w bajce! Cokolwiek zrobię, to zaraz źle! Dlaczego, chciałabym wiedzieć?
- Ja też - powiedział druid, zsiadając z konia - chciałbym to wiedzieć. I twoja babka, królowa Calanthe, też chciałaby to wiedzieć. Dalej, złaź, księżniczko.
Z drzewa posypały się liście i suche gałązki. Potem rozległ się ostry trzask rwanej tkaniny, a na koniec objawiła się Ciri, zjeżdżająca okrakiem po pniu. Zamiast kapturka przy kubraczku miała malowniczy strzęp.
- Wuj Myszowór!
- We własnej osobie - druid objął, przytulił dziewczynkę.
- Babka cię przysłała? Wuju? Bardzo się martwi?
- Nie bardzo - uśmiechnął się Myszowór. - Zbyt zajęta jest moczeniem rózeg. Droga do Cintry, Ciri, zajmie nam trochę czasu. Poświęć go na wymyślenie wyjaśnienia dla twoich uczynków. Powinno to być, jeśli zechcesz skorzystać z mojej rady, bardzo krótkie i rzeczowe wyjaśnienie. Takie, które można wygłosić bardzo, bardzo szybko. A i tak sądzę, że końcówkę przyjdzie ci wykrzyczeć, księżniczko. Bardzo, bardzo głośno.
Ciri skrzywiła się boleśnie, zmarszczyła nos, fuknęła z cicha, a dłonie odruchowo pobiegły jej w kierunku zagrożonego miejsca.
- Chodźmy stąd - rzekł Geralt, rozglądając się. - Chodźmy stąd, Myszowór.