<< Home
1 - 2 - 3 - 4 - 5 - 6 - 7 - 8 - 9 - 10 - 11 - 12 - 13 - 14 - 15 - 16 - 17

VII
- I co ja mam z wami zrobić?
Pociemniałe niebo za oknem przecięła oślepiająco jasna wstęga błyskawicy, po krótkiej chwili rozległ się ostry, przeciągły trzask gromu. Ulewa przybierała na sile, chmura burzowa przepływała nad Rinde.
Geralt i Chireadan, usadzeni na ławie pod wielkim arrasem przedstawiającym Proroka Lebiodę pasącego owce, milczeli, skromnie opuściwszy głowy. Burmistrz Neville przechadzał się po komnacie, parskając i sapiąc gniewnie.
- Wy cholerni, zasram czarownicy! - wrzasnął nagle, zatrzymując się. - Uwzięliście się na moje miasto, czy jak? Nie ma innych miast na świecie, czy co? Elf i wiedźmin milczeli.
- Żeby coś takiego... - zachłysnął się burmistrz. - Żeby klucznika... Jak pomidor! Na miazgę! Na czerwoną papkę! To nieludzkie!
- Nieludzkie i bezbożne - powtórzył obecny w urzędowej komnacie ratusza kapłan Krepp. - Tak nieludzkie, że głupiec domyśliłby się, kto za tym stoi. Tak, burmistrzu. Chireadana znamy obaj, a ten tu, podający się za wiedź-mina, nie miałby dość Mocy, by tak potraktować klucznika. To wszystko sprawka tej Yennefer, tej przeklętej przez bogów wiedźmy!
Za oknem, jakby potwierdzając słowa kapłana, gruchnął grom.
- To ona, nikt inny - ciągnął Krepp. - To nie ulega kwestii. Któż, jeśli nie Yennefer, chciałby się mścić na panu rajcy Wawrzynosku?
- Hę, hę, hę - zarechotał nagle burmistrz. - O to akurat się najmniej gniewam. Wawrzynosek podgryzał mnie, na urząd mój dybał. A teraz nie znajdzie już u ludzi posłuchu. Co kto sobie przypomni, jak dostał w dupę...
- Brakowało tylko, byście zaczęli przyklaskiwać tej zbrodni, panie Neville - zmarszczył się Krepp. - Przypominam wam, że gdybym nie rzucił na wiedźmina egzorcyzmu, podniósłby rękę na mnie i na majestat świątyni...
- A bo to też i paskudnie gadaliście o niej w kazaniach, Krepp. Nawet Berrant skarżył się na was. Ale co prawda, to prawda. Słyszycie, łotry? - burmistrz znowu odwrócił się do Geralta i Chireadana. - Nic was nie usprawiedliwia! Nie myślę tolerować tu takich awantur! No już, jazda, gadajcie mi tu wszystko, gadajcie, co macie na swoją obronę, bo jak nie, to klnę się na wszystkie relikwie, zatańczę z wami tak, że do śmierci nie zapomnicie! Gadać mi tu wszystko, zaraz, jak na spowiedzi!
Chireadan westchnął ciężko i popatrzył na wiedźmina znacząco i prosząco. Geralt też westchnął, odchrząknął.
I opowiedział wszystko. No, prawie wszystko.
- A więc to takie buty - rzekł kapłan po chwili milczenia - Ładna historia. Geniusz uwolniony z zamknięcia. I czarodziejka, która zagięła na tego geniusza parol. Niezła kombinacja. To się może źle skończyć, bardzo źle.
- Co to jest geniusz? - spytał Neville. - I o co chodzi tej Yennefer?
- Czarodzieje - wyjaśnił Krepp - czerpią swą moc z sił natury, a dokładniej z tak zwanych Czterech Elementów albo Pierwiastków, popularnie nazywanych żywiołami. Powietrze, Woda, Ogień i Ziemia. Każdy z tych żywiołów ma swój własny Wymiar, w żargonie czarowników nazywany Płaszczyzną. Istnieje Płaszczyzna Wody, Płaszczyzna Ognia i tak dalej. Wymiary te, dla nas niedostępne, zamieszkują istoty zwane geniuszami...
- Zwane w legendach - przerwał wiedźmin. - Bo o ile mi wiadomo...
- Nie przerywaj - uciął Krepp. - To, że niewiele ci wiadomo, było jasne już w czasie twojej opowieści, wiedź-minie. Milcz więc teraz i posłuchaj mądrzejszych od siebie. Wracając do geniuszy, są ich cztery rodzaje, tak jak cztery są Płaszczyzny. Istnieją d'jinni, istoty powietrzne, maridy, związane z żywiołem wody, ifrity, które są geniuszami Ognia, i d'ao, geniusze Ziemi...
- Zagalopowałeś się, Krepp - wtrącił Neville. - Tu nie szkółka świątynna, nie ucz nas. Mów krótko: czego Yennefer chce od tego geniusza?
- Taki geniusz, burmistrzu, to żywy zbiornik energii magicznej. Czarownik, mając geniusza na zawołanie, może tę energię ukierunkowywać w postaci zaklęć. Nie musi mozolnie ciągnąć Mocy z Natury, robi to za niego geniusz. Wówczas moc takiego czarodzieja jest ogromna, bliska wszechmocy...
- Jakoś nie słyszałem o magach mogących wszystko -skrzywił się Neville. - Wręcz przeciwnie, moc większości z nich jest wyraźnie przesadzona. Tego nie mogą, tamtego nie...
- Czarodziej Stammelford - przerwał kapłan, znowu przybierając ton, pozę i minę akademickiego wykładowcy - przesunął kiedyś górę, bo mu zasłaniała widok z wieży. Nikomu nie udało się nigdy, ani przedtem, ani potem dokonać czegoś podobnego. Bo Stammelford, jak wieść niesie, miał na usługi d'ao, geniusza Ziemi. Istnieją zapiski o podobnych w skali wyczynach innych magików. Ogromne fale i katastrofalne deszcze, niezawodnie dzieło maridów. Słupy ogniste, pożary i eksplozje, robota ognistych ifritów...
- Trąby powietrzne, huragany, loty nad ziemią - mruknął Geralt. - Geoffrey Monck.
- Zgadza się. Coś jednak wiesz, jak widzę - Krepp spojrzał na niego życzliwiej. - Mówi się, że stary Monck znalazł sposób, by zmusić do służby d'jinni, geniusza Powietrza. Krążyły pogłoski, że niejednego. Miał je trzymać jakoby w butlach i wykorzystywał w miarę potrzeby, po trzy życzenia od każdego geniusza. Bo geniusz, moi panowie, spełnia tylko trzy życzenia, a potem jest wolny i ucieka w swój wymiar.
- Ten nad rzeką niczego nie spełniał - rzekł stanowczo Geralt. - Od razu rzucił się Jaskrowi do gardła.
- Geniusze - zadarł nos Krepp - to istoty złośliwe i przewrotne. Nie lubią takich, co pakują je do butli i każą przesuwać góry. Robią wszystko, by uniemożliwić wypowiedzenie życzeń, a spełniają je też w sposób trudny do opanowania i przewidzenia. Niekiedy dosłownie, trzeba więc uważać, co się mówi. Aby zaś geniusza ujarzmić, trzeba żelaznej woli, stalowych nerwów, silnej Mocy i niemałych umiejętności. Z tego, co opowiadałeś, wynika, że twoje umiejętności, wiedźminie, były za małe.
- Za małe, żeby drania ujarzmić - zgodził się Geralt. -Ale przepędziłem go, wiał tak, że aż powietrze wyło. A to też jest coś. Yennefer, co prawda, wyśmiała mój egzorcyzm...
- Jaki to był egzorcyzm? Powtórzcie. Wiedźmin powtórzył, słowo w słowo.
- Co?!? - kapłan najpierw pobladł, potem poczerwieniał, a na koniec posiniał. - Jak śmiesz! Dworujesz sobie ze mnie?
- Wybaczcie - zająknął się Geralt. - Mówiąc szczerze, to nie znam... znaczenia tych słów.
- Nie powtarzajcie więc, czego nie znacie! Pojęcia nie mam, gdzie mogliście usłyszeć podobne plugastwo!
- Dość tego - machnął ręką burmistrz. - Tracimy czas. Dobra. Wiemy już, do czego czarownicy jest ten geniusz. Ale mówiliście, Krepp, że to niedobrze. Co jest niedobrze? A niech go sobie złapie i niech idzie do diabła, co mnie to obchodzi. Ja myślę...
Nikt nigdy nie dowiedział się, co w danej chwili myślał Neville, jeżeli nawet nie były to przechwałki. Na ścianie obok arrasu z Prorokiem Lebiodą pojawił się nagle świetlisty czworokąt, coś błysnęło, po czym na środku ratuszowej komnaty wylądował... Jaskier.
- Niewinny! - wrzasnął poeta czyściutkim, dźwięcznym tenorem, siedząc na podłodze i wodząc dookoła błędnym wzrokiem. - Niewinny! Wiedźmin jest niewinny! Życzę sobie, by w to uwierzono!
- Jaskier! - krzyknął Geralt, powstrzymując Kreppa, najwyraźniej szykującego się do egzorcyzmowania, a kto wie, czy nie klątwy. - Skąd ty... tutaj... Jaskier!
- Geralt! - bard zerwał się z podłogi.
- Jaskier!
- Co to za jeden? - warknął Neville. - Do jasnej cholery, jeśli nie zaprzestaniecie czarów, to nie ręczę za siebie. Powiedziałem, w Rinde czarować nie wolno! Najpierw trzeba złożyć pisemne podanie, potem uiścić podatek i opłatę skarbową... Ejże? Czy to aby nie ten śpiewak, zakładnik wiedźmy?
- Jaskier - powtórzył Geralt, trzymając poetę za ramiona. - Jak się tu dostałeś?
- Nie wiem - przyznał bard z głupią i zatroskaną miną. - Mówiąc szczerze, jestem raczej nieświadom, co się ze mną działo. Pamiętam niewiele i niech mnie zaraza, jeśli wiem, co z tego było jawą, a co koszmarem. Przypominam sobie jednak niebrzydką czarnulkę o ognistych oczach...
- Co wy mi tu o czarnulkach - przerwał gniewnie Neville. - Do rzeczy, mospanie, do rzeczy. Wrzeszczeliście, że wiedźmin jest niewinny. Jak mam to rozumieć? Że niby Wawrzynosek sam, własnoręcznie obił sobie dupę? Bo jeśli wiedźmin jest niewinny, to inaczej być nie mogło. Chyba że była to zbiorowa halucynacja.
- Nic mi nie wiadomo o dupach ani halucynacjach -rzekł dumnie Jaskier. - Ani o wawrzynowych noskach. Powtarzam, ostatnie, co pamiętam, to była elegancka kobieta ubrana w gustownie skomponowaną czerń i biel. Wzmiankowana wrzuciła mnie brutalnie do świecącej dziury, niechybnie portalu magicznego. A przedtem wydała mi wyraźne i dobitne polecenie. Po przybyciu na miejsce miałem bezzwłocznie oświadczyć, cytuję: "Życzeniem moim jest, by mi uwierzono, że wiedźmin nie ponosi winy za to, co się stało. Takie, nie inne, jest moje życzenie." Dosłownie tak. Owszem, pytałem, w czym rzecz, o co chodzi i po co to wszystko. Czarnulka nie dała mi dojść do słowa. Obrugała mnie nieelegancko, wzięła za kark i wrzuciła w portal. To wszystko. A teraz...
Jaskier wyprostował się, otrzepał kubrak, poprawił kołnierz i fantazyjny, acz brudny żabot.
- ...zechcą mi panowie powiedzieć, jak nazywa się i gdzie się znajduje najlepsza w tym mieście oberża.
- W moim mieście nie ma złych oberży - powiedział wolno Neville. - Ale zanim będziesz się mógł o tym przekonać, obejrzysz dokładnie najlepszy w tym mieście loch. Ty i twoi kompani. Jeszcze nie jesteście na wolności, łajdacy, przypominam! Widzicie ich! Jeden opowiada niestworzone historie, a drugi wyskakuje ze ściany i krzyczy o niewinności, życzę sobie, wrzeszczy, by mi uwierzono.
Ma czelność życzyć sobie...
- Bogowie! - kapłan chwycił się nagle za łysinę. - Teraz rozumiem! Życzenie! Ostatnie życzenie!
- Co się wam stało, Krepp? - burmistrz zmarszczył czoło. - Chórzyście?
- Ostatnie życzenie! - powtórzył kapłan. - Zmusiła barda do wypowiedzenia ostatniego, trzeciego życzenia. Geniuszem nie można było zawładnąć, dopóki nie spełnił tego życzenia. A Yennefer zastawiła pułapkę magiczną i zapewne pojmała geniusza, zanim zdążył umknąć we własny wymiar! Panie Neville, trzeba koniecznie... Za oknem zagrzmiało. I to tak, że zadrżały ściany. - Cholera - mruknął burmistrz, podchodząc do okna.
- Blisko rąbnęło. Byle nie w jaki dom, brakuje mi tu jeszcze pożaru... Bogowie! Spójrzcie tylko! Spójrzcie tylko na to! Krepp!!! Co to jest?
Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się ku oknu.
- O matko! - wrzasnął Jaskier, chwytając się za gardło. - To on! To ten sukinsyn, który mnie udusił!
- D'jinni! - krzyknął Krepp. - Geniusz powietrza!
- Nad karczmą Errdila! - zawołała Chireadan. - Nad dachem!
- Złapała go! - Kapłan wychylił się tak mocno, że omal nie wypadł. - Widzicie światło magiczne? Czarownica schwytała geniusza w pułapkę!
Geralt patrzył w milczeniu.
Kiedyś przed laty, gdy będąc zupełnym smarkaczem pobierał nauki w Kaer Morhen, w Wiedźmińskim Siedliszczu, on i jego koleżka Eskel schwytali wielkiego leśnego trzmiela, którego następnie przywiązali do stojącego na stole dzbana długą nitką wyprutą z koszuli. Patrząc, co wyczynia trzmiel na uwięzi, pękali ze śmiechu do czasu, gdy zdybał ich na tym zajęciu Vesemir, ich preceptor, i złoił obu rzemieniem.
Dżinn krążący nad dachem oberży Errdila zachowywał się identycznie jak tamten trzmiel. Wzlatywał i spadał, zrywał się i pikował w dół, krążył, bucząc wściekle, po okręgu. Bo dżinn, identycznie jak trzmiel z Kaer Morhen, był przywiązany pokręconymi nitkami z oślepiająco jasnego, różnokolorowego światła, oplatającymi go szczelnie i kończącymi się na dachu. Dżinn jednak miał większe możliwości niż przywiązany do dzbanka trzmiel. Trzmiel nie mógł rozwalać okolicznych dachów, roznosić w strzępy strzech, burzyć kominów, druzgotać wieżyczek i mansard. Dżinn mógł. I robił to.
- Niszczy miasto! - zawył Neville. - Ten potwór niszczy moje miasto!
- Hę, hę - zaśmiał się kapłan. - Trafiła kosa na kamień, jak mi się zdaje! To wyjątkowo silny d'jinni! Prawdziwie, nie wiem, kto kogo schwytał, wiedźma jego czy on wiedźmę! Ha, skończy się to tym, że d'jinni zetrze ją na proch, i bardzo dobrze! Sprawiedliwości stanie się zadość!
- Sram na sprawiedliwość! - wrzasnął burmistrz, nie bacząc, ze pod oknami mogą stać wyborcy. - Patrz, Krepp, co się tam dzieje! Panika, ruina! Tego mi nie powiedziałeś, ty łysy durniu! Mądrzyłeś się, gadałeś, a o najważniejszym ani słowa! Dlaczego mi nie powiedziałeś, że ten demon... Wiedźminie! Zrób coś! Słyszysz, niewinny czarowniku? Zrób z tym diabłem porządek! Daruję -ci wszystkie przewiny, ale...
- Tu się nic nie da zrobić, panie Neville - parsknął Krepp. - Nie uważaliście, gdy mówiłem, i tyle. Nigdy nie uważacie, gdy mówię. To jest, powtarzam, niesłychanie silny d'jinni, gdyby nie to, czarodziejka już by go miała. Powiadam wam, jej zaklęcie zaraz osłabnie, a wówczas d'jinni zmiażdży ją i ucieknie. I będzie spokój.
- A miasto pójdzie tymczasem w gruzy?
- Trzeba czekać - powtórzył kapłan. - Ale nie z założonymi rękami. Wydajcie rozkazy, burmistrzu. Niech ludzie opuszczą okoliczne domy i niech się przygotują do gaszenia pożarów. To, co się tam teraz dzieje, jest niczym w porównaniu z piekłem, jakie się zacznie, gdy geniusz skończy z czarownicą.
Geralt uniósł głowę, napotkał wzrok Chireadana, umknął przed nim.
- Panie Krepp - zdecydował się nagle. - Potrzebna mi wasza pomoc. Chodzi o portal, którym przybył tu Jaskier. Portal wciąż łączy ratusz z...
- Nie ma już nawet znaku po portalu - rzekł zimno kapłan, wskazując na ścianę. - Nie widzisz?
- Portal, nawet niewidoczny, zostawia ślad. Można zaklęciem taki ślad ustabilizować. Przejdę tym śladem.
- Chybaście niespełna rozumu. Nawet jeśli takie przejście nie rozerwie was na sztuki, co chcecie osiągnąć? Chcecie znaleźć się w środku cyklonu?
- Pytałem, czy możecie rzucić zaklęcie stabilizujące ślad.
- Zaklęcie? - kapłan dumnie uniósł głowę. - Ja nie jestem bezbożnym czarownikiem! Ja nie rzucam zaklęd! Moja moc płynie z wiary i modlitwy!
- Możecie, czy nie?
- Mogę.
- To bierzcie się do roboty, bo czas nagli.
- Geralt - odezwał się Jaskier. - Tyś naprawdę zwariował! Trzymaj się z daleka od tego cholernego dusiciela!
- Proszę o ciszę - rzekł Krepp. - I o powagę. Modlę się.
- Do diabła z twoją modlitwą! - rozdarł się Neyille. -Lecę zbierać ludzi! Trzeba coś robić, a nie stać i gadać! Bogowie, co za dzień! Co za cholerny dzień!
Wiedźmin poczuł, jak Chireadan dotyka jego ramienia. Odwrócił się. Elf spojrzał mu w oczy, potem spuścił wzrok.
- Idziesz tam... bo musisz, prawda? Geralt zawahał się. Zdawało mu się, że czuje zapach bzu i agrestu.
- Chyba tak - powiedział z ociąganiem. - Muszę. Przepraszam cię, Chireadan...
- Nie przepraszaj. Wiem, co czujesz.
- Wątpię. Bo ja sam tego nie wiem. Elf uśmiechnął się. Uśmiech ten mało miał wspólnego z radością.
- Na tym to właśnie polega, Geralt. Właśnie na tym. Krepp wyprostował się, odetchnął głęboko.
- Gotowe - powiedział, wskazując z dumą na ledwie widoczny zarys na ścianie. - Ale portal jest chwiejny i długo się nie utrzyma. Nie ma też żadnej pewności, czy nie jest przerwany. Zanim w to wstąpicie, panie wiedźminie, uczyńcie rachunek sumienia. Mogę was pobłogosławić, ale na odpuszczenie grzechów...
- ...nie wystarczy czasu - dokończył Geralt. - Wiem, panie Krepp. Na to nigdy nie wystarcza czasu. Wyjdźcie wszyscy z komnaty. Jeżeli portal eksploduje, pękną wam bębenki w uszach.
- Ja zostanę - rzekł Krepp, gdy za Jaskrem i elfem zamknęły się drzwi. Poruszył dłońmi w powietrzu, wytwarzając dookoła siebie pulsującą aurę. - Roztoczę protekcję, na wszelki wypadek. A gdyby portal pękł... Spróbuję was wyciągnąć, panie wiedźminie. Wielka mi rzecz, bębenki. Bębenki odrastają.
Geralt spojrzał na niego życzliwiej. Kapłan uśmiechnął się.
- Mężny z was człowiek - powiedział. - Chcecie ją ratować, prawda? Ale męstwo nie na wiele się wam zda. Dzinny to mściwe istoty. Czarodziejka jest zgubiona. Wy, jeśli tam pójdziecie, też będziecie zgubieni. Uczyńcie rachunek sumienia.
- Już uczyniłem - Geralt stanął przed słabo świecącym portalem. - Panie Krepp?
- Słucham was.
- Ten egzorcyzm, który tak was zdenerwował... Co znaczą te słowa?
- Zaiste, sposobna pora do żartów i krotochwili...
- Proszę was, panie Krepp.
- Cóż - rzekł kapłan, kryjąc się za ciężkim dębowym stołem burmistrza. - Ostatnie to wasze życzenie, więc wam powiem. Znaczyło to... Hmm... Hmm... "Odejdź stąd i wychędóż się sam".
Geralt wstąpił w nicość, a zimno zdławiło śmiech, który nim wstrząsał.